poniedziałek, 13 października 2014

Pamiętniki z wakacji cz.2

Ostatnio skończyliśmy na mojej nie do końca przepisowej jeździe samochodem. To dziś zaczniemy w podobnym temacie :) Otóż wybraliśmy się dziś rano na egzamin teoretyczny z tutejszego prawa jazdy - takowe jest wymagane jeśli przebywasz na terytorium US dłużej niż 3 miesiące - w trakcie też tych 3 miesięcy wypadałoby je zrobić, ale jakoś nam się przeciągnęło :)

Wczoraj dzielnie próbowaliśmy przebrnąć przez tutejszy "kodeks" z przepisami. No i co? No i moje fatum trwa. W czerwcu zdałam prawko w Polsce - teorię zdałam za 3 razem, ciekawe jak będzie tu, bo oczywiście pierwsze podejście uwaliłam :) Zabrakło 2%, a poległam na pytaniach, które z samą jazdą miały bezpośrednio mało wspólnego, pomijam że niektórych do końca nie rozumiałam. Nie ma to jak zaawansowany angielski :)

Za to kilka ciekawostek - teorię można zdać "z marszu" nie trzeba czekać na umówiony termin, na poważnego pana egzaminatora, który czuwa nad wynikiem egzaminu i czy nikt nie oszukuje. Przychodzisz, wypełniasz papiery, podchodzisz do okienka, pan wyznacza ci komputer przy którym za chwilę siadasz i do dzieła :) Z wrażenia nie ogarnęłam ile było pytań - chyba 40. Masz na nie nieograniczony czas, można też sobie posłuchać pytań przez słuchawki - moje nie do końca działały. Po zakończeniu testu wraca się do pana i odbiera papiery. W moim przypadku usłyszałam coś czego się absolutnie nie spodziewałam. Bo pan stwierdził, że "o 78% - to bardzo dobry wynik, już niewiele brakowało do zdania. Czy masz z czego się uczyć do egzaminu? Jak nie, to tutaj jest strona www z wszystkimi informacjami za free. Następnym razem na pewno ci się uda" OMG, LOL i wszystkie inne :D pan to mówił, a ja słuchałam z niedowierzaniem - że pozytywna motywacja, czy coś? :) No i pierwsze dwa podejścia do teorii są darmowe, za trzecim razem kasują 10 dolców. Zero stresu.

No może poza jednym, jadąc na egzamin tak sobie siedziałam i myślałam i nagle przyszło olśnienie - nie mamy zdjęć do dokumentów, nie trzeba było ich zrobić i zabrać? Chwila, chwila.... O nieeeeee, oni robią fotki na miejscu. A ja oczywiście bladym świtem bez make-upu, prawie rozczochrana. Zdecydowanie mało reprezentacyjnie. Chociaż jak przypomnę sobie fotkę do paszportu zrobioną w reprezentacyjnym stanie, to na fotę strzelaną prosto w twarz z flashem nic nie pomoże ;) Zawsze wygląda się jak kryminalista :) Tak czy inaczej, czeka mnie tam jeszcze jedna wycieczka, pochwalę się zapewne wynikami i dalszymi spostrzeżeniami.

A teraz wracamy do tematu wakacji :)

Skończyliśmy na Shelby. Nad ranem szybkie śniadanie, bo trzeba było się spieszyć, żeby zająć sobie miejsce na polu namiotowym. Chociaż jak sprawdziliśmy w internecie w ciągu ostatnich kilku dni campgroundy zapełniały się około południa. Przed nami była jakaś godzina drogi, a w planie było zakwaterować się na Two Medicine Camground. Jeszcze przed wyruszeniem usłyszeliśmy o załamaniu pogody, jakie ma nastąpić w najbliższym czasie, ale w górach jak wiadomo nigdy nic nie wiadomo. Zresztą po przejechaniu tylu mil przecież nie zawrócimy do domu z powodu deszczu.

No więc w drogę, która biegła przez terytorium Indian. I.... matko i córko jaka nędza z biedą. Rozpadające się barako-domy, czasami z folią zamiast szyb w oknach. Na wielu podwórkach jakieś wraki samochodów. Generalnie dziura większa niż Glasgow. Miasteczko, które mijaliśmy tuż przed parkiem - widać było, że żyje tylko w sezonie turystycznym. Co mnie zdziwiło za to, to to, że spotkaliśmy tu pierwsze jakie widzieliśmy do tej pory psy biegające sobie po ulicach bez smyczy. Widocznie Indianie nie bawią się w troskliwą opiekę nad swoimi pupilami, na pewno też nie ubierają ich w słodkie ubranka i buciki, żeby sobie pieski łapek nie uszkodziły (widzieliśmy buty dla psów :) w jednym ze sklepów "górskich") Pewno i koty by się jakieś znalazły luzem biegające. Były też luzem biegające krowy, które postanowiły zbiec z pastwiska znajdując dziurę w ogrodzeniu i zupełnie niewzruszone poginały po drogach. Z tak zuchwałymi zachowaniami krów zetknęliśmy się później kilka razy podczas naszych wycieczek po drogach na tym terenie.



Ale nic to, droga do parku za to wyglądała o właśnie tak :) po prostu bajecznie. I tak - to białe to śnieg. Z tego co się orientujemy góry w Glacier zaczynają się na wysokości, gdzie się kończą nasze Rysy :) Także dosyć wysoko. Trasa za to zaczynała robić się coraz bardziej kręta.... i spadzista. Tak jak tu. Chociaż fotka nie oddaje tej przepaści, która była po prawej stronie. Obydwoje mamy lęk wysokości. Droga nagle zrobiła się dużo węższa niż powinna, a każdy zakręt wydawał się jeszcze bardziej złowrogi :) Nie pomagały też fragmenty drogi, które wyglądały jakby się ziemia miała właśnie w tym miejscu osunąć i zero barierek na drodze, które dają fałszywe, bo fałszywe, ale jednak jakiekolwiek poczucie bezpieczeństwa. Drogi tego typu stały się potem obiektem moich złośliwych żartów na zasadzie "co jest po prawej w dole? - nie wiem jest przepaść i nic nie widzę" - raz mi się wymskło bardzo niechcący, jak jechaliśmy podobną drogą, ale widząc efekt zaczęłam tego częściej używać :D Biedny ten mój mąż, taką wredną żonę mieć... :)


Pierwszy postój z widokiem na Lower Two Medicine Lake zrobiliśmy, żeby odetchnąć i uspokoić zszargane nerwy na jednym z poboczy, na które powinno się zjechać jeśli nie chcesz hamować ruchu i żeby szybciej jadący samochód cię wyprzedził. Spotkaliśmy tam rodzinkę, z podobnymi odczuciami do nas. Pani - pewnie kierowca - nerwowo paliła papierosa. Reszta pstrykała zdjęcia. My nie paliliśmy, za to ja zabrałam się za fotorelację :) Góry, w dole jeziorko - pięknie i dziko. I pierwsze słit focie, bo wiadomo, na czym polega zmora każdego fotografa - nigdy go nie ma na zdjęciach. Ja mam na to prosty sposób i nikogo się nie trzeba prosić i można krytycznym okiem stwierdzić jak paszcza na zdjęciu wyszła :) Robienie sobie słit foci lustrzanką - osiągnęłam level zaawansowany (level master zdobędę, jak będę miała dłuższy obiektyw) :D




Z tego miejsca do pola namiotowego był już rzut kamieniem. Minęliśmy znak zjazdu na campground z informacją, że jest nadal "open" - ufff, połowa sukcesu. Potem nie wysiadając z auta załatwiliśmy formalności na wjeździe do parku - trzeba było pokazać przy budce, że mamy wykupioną przepustkę do parku (lub kupić jeśli by się jej nie miało). Potem jeszcze szybka wizyta w domku strażników leśnych - takich samych jak z Misia Yogi :D znaczy się w tych samych mundurach. Tam dostaliśmy info o pogodzie, o tym gdzie widziano niedźwiedzie, dostaliśmy mapkę i instrukcje jak sobie miejsce zająć i za nie zapłacić (każdy "jednodniowy" nocleg pod namiotem kosztował 20$, pieniądze wrzucało się do skrzynki przy  mapie parku w kopercie na której podawało się imię i nazwisko, numeru auta i które miejsce się zajęło i na ile dni ze stosowną opłatą  - u nas by to chyba nie wyszło ;)) I pierwsze moje zdziwienie - pamiętając jak wyglądają nasze polskie pola namiotowe, gdzie czasami namiotów jest brzydko mówiąc nasranych jeden obok drugiego, że szukając swojego trzeba się przeprawiać przez gąszcz linek i innych elementów, co 2 metry jest postawiony grill i prywatności za grosz... tak tu... tu aż się poczułam dziwnie i niepewnie, bo każde pojedyncze miejsce namiotowe przewidziane na maksymalnie 2 namioty i 6 osób zawierało kulturną ławeczkę ze stołem, miejsce na ognisko i... przestrzeń na której zmieściłoby się z 10 namiotów :) a no i nie można zapomnieć o specjalnej skrzynce na jedzenie. W której powinno być składowane i zabezpieczone przed misiami. Także na każdej ławeczce i w wielu innych miejscach wisiała sobie informacja przypominająca o tym, że znajdujemy się na misiowym terenie i żeby w żaden sposób nie zachęcać tych miłych zwierzątek do odwiedzania obozowisk, nie zbliżać się do nich, nie karmić i tym podobne :)


Pogoda była idealna na łazikowanie. Więc jak tylko rozstawiliśmy sobie "domek" zapakowaliśmy co trzeba do plecaka i wybraliśmy się na wycieczkę nad No Name Lake. Kolejna informacja, która pojawia się tu wszędzie dookoła - wysoce zalecane jest noszenie przy sobie sprawnego "spreja na misie" będącego butelką gazu pieprzowego, którego należy użyć w momencie kiedy miś podejdzie do was za blisko, lub zwyczajnie postanowi się na was rzucić. Jak to się potem dowiedzieliśmy szansa na taką sytuację i konieczność użycia takiego gazu jest mniejsza niż szansa bycia zabitym przez krowę. Ale o tym później. Tak czy inaczej z gazem takim się człowiek czuje dużo bezpieczniej i w razie "W" jest się czym bronić. Dodatkowo wyposażeni byliśmy w dzwonki na misie - dzwonki zostały spacyfikowane po około 30 minutach marszu, bo się zwyczajnie nie dało wytrzymać. Człowiek się więc musiał sporo nagadać podczas tej wycieczki, bo kolejnym sposobem na misie i inną zwierzynę jest dosyć głośna rozmowa, szczególnie wskazana przy gęściej zarośniętych fragmentach lasu.

Nasze obozowisko było malowniczo położone nad Pray Lake z widokiem na trzy szczyty, z których centralny wyglądał jakby ktoś wybudował na nim zamek Draculi :) Pierwsze zetknięcie się z naturą - wiewiórki i świstaki - wszędzie :) Biegały po prostu wszędzie od namiotu do namiotu, zbierając co się da. Sprytne gryzonie pewnie dawno już wykminiły, że człowieki to sporo żarcia mają i często je upuszczają na ziemię. Zaraz za mostkiem pierwsze kwiaty, których nigdy wcześniej nie widziałam - jeden gatunek mi się bardzo spodobał i dość często go potem widziałam - zwą go  Indian Paintbrush - dla mnie wyglądał bardziej jak płomień niż pędzel, ale tak czy inaczej bardzo mi się ta roślinka podobała. Kolejna ciekawostka to krzaki malin wyglądające zupełnie inaczej niż "normalne" krzaki malin, znaleźliśmy tez coś co wyglądało jak prawdziwek i jagody, wszędzie były jagody.

Tu na wstępie zostaliśmy pozdrowieni przez jakąś parkę "beware of the delicious huckleberries"i mały zonk, co to są huckleberries? Była bajka o psie Huckleberry, ale, że o co chodzi... Okazało się że to nazwa na tutejsze czarne jagody, żadne tam blueberry, tylko huckleberry właśnie :) W sumie pies z kreskówki był niebieski jak jagody pewnie stąd to imię - ot i zagadka z dzieciństwa rozwiązana. Kolejna para tym razem starszych jegomościów wyjaśniła nam z rozbawieniem dlaczego to miejsce nazywa się Two Medicine - rosną tu dwa lekarstwa czerwone na zatwardzenie i niebieskie na sraczkę ;) Potem drogę przecinały nam świstaki - zwane przez nas wtedy susełami, bo nie byliśmy pewni co to za zwierzątka. Susełów było całkiem sporo, zaobserwowaliśmy też jakiegoś dużego ptaka drapieżnego, który niósł w szponach wiewiórkę :) Dzika przyroda :)







Las, krzaczory, kwiaty, strumienie, zwierzątka i góry dookoła - wszystko to, co tygrysy lubią najbardziej. Dotarliśmy nad jezioro, trasa była umiarkowana, szczęśliwie zaczęliśmy biegać jak tylko się zaaklimatyzowaliśmy w St Paul, dzięki temu nasza kondycja nieco podskoczyła do góry i daliśmy radę pokonać tą około 10 kilometrową trasę bez dramatycznej zadyszki. Widoczki bajeczne, jezioro zimne w przepięknym szmaragdowym kolorze. Po drugiej stronie jakaś pani postanowiła się wykąpać, jej towarzysz ewidentnie spękał. Stwierdziliśmy, że pani testuje swojego chłopaka w dziczy :) My ograniczyliśmy się do moczenia stóp. Dzika przyroda zaatakowała. Tylko pół metra od miejsca w którym sobie usiedliśmy wyskoczyła mała wiewiórka, obżerająca owoce z krzaka. Udało się jej cyknąć kilka fotek (w tym kilka ostrych). W drodze powrotnej na fotkę załapał się też suseł - świstak znaczy się. Pozował bardzo dzielnie. Na miejscu cyknęłam jeszcze jedną fotkę naszego obozowiska, potem powędrowaliśmy nad jezioro napawać się widoczkami. 






Zapomniałam wcześniej napisać o rzeczy niesamowitej, którą tylko tu zaobserwowaliśmy, a dokładniej poczuliśmy. Powietrze - powietrze ma tu słodkawy zapach, długo nie mogliśmy dojść co to za zapach, ostatecznie się okazało, że tak pachnie żywica z drzew iglastych. I ten zapach unosił się tu przez cały czas :) Wieczorne obserwacje jeziora skończyły się dość brutalnie. Na początku zachwycałam się chmurami, które sunęły po szczytach, schodziły coraz niżej. Chwilę później szybko się nauczyłam co to znaczy... deszcz idzie :) Przyszedł szybko i trzeba było się schować :) O ile dobrze pamiętam padło na nasze auto. Już na początku naszego pobytu tu auto zaczęłam nazywać Mamutem - z uwago na jego gabaryty. Trzeba przyznać, że podczas tych wakacji bardzo je doceniłam i polubiłam Mamuta, chociaż jeździ mi się nim dalej nie do końca pewnie. Ale to pewnie z czasem przejdzie. No i pierwsza noc pod namiotem w Glacier. Bear Spray w namiocie, latarka, jak najmniej przepoconych ciuchów przy sobie jak się da, żadnego podjadania poza autem i ławeczką. W nocy mocno wiało, jeśli dobrze pamiętam, to też nieźle lało, chyba nawet burza była. I nagle ten dźwięk!!! Serce mi na chwilę stanęło, już obmyślałam plan jak się szybko ewakuować z namiotu do samochodu uciekając przed niedźwiedziem. A co się okazało? To nie niedźwiedź grasował przy namiocie, tylko mój ukochany mąż sobie chrapał w najlepsze... myślałam, że go zamorduję. Po tym spało mi się już jakoś lepiej.



Poranek pochmurny i nieco deszczowy. Pozbieraliśmy się dość szybko, porobiłam kilka fotek mokrej przyrody, w ramach ciekawostek zrobiłam też fotę campera, którymi się tubylcy poruszają. Na oko większe niż moje stare mieszkanie, opcje full wypas, prysznic, kuchenka, telewizor... Nie mam tylko pojęcia jak oni jeżdżą tymi bydlakami po takich krętych drogach jak mijaliśmy na wjeździe, chociaż może nie jeżdżą, bo się okazało, że jakbyśmy nadłożyli nieco więcej kilometrów to traumatyczna trasa wzdłuż przepaści mogłaby być ominięta.




Podjechaliśmy do rangerów zobaczyć jak sprawy się z pogodą mają i czy mają jakieś pomysły, gdzie by można było się wybrać na wycieczkę w kiepską pogodę. Padło na wodospady St Mary. Trzeba było się tam przejechać około godzinki, wtedy też po drodze łaziły nam bez pardonu wspomniane wcześniej krowy. Tu na wstępie mieliśmy farta z miejscem parkingowym, bo było pełno ale udało nam się jedno przyatakować. Pierwszy wodospad i rzeczka płynąca przez "rozłupane" na pół skały zaraz przy drodze, żeby nie trzeba było daleko chodzić. Amerykanie są w tej kwestii bardzo praktyczni, a już szczyt lenistwa osiągnęli w Yellowstone do którego jeszcze dojdziemy. Kolejny wodospad na trasie był nieco dalej - tak z pół godzinki z buta - matko z buta trzeba było iść :)
Tutaj jeszcze na wstępie ogłoszenie na słupie - uwaga widziano niedźwiedzia w okolicy. I od razu pojawia się myśl w głowie - iść dalej, czy nie iść. Ale stwierdziliśmy, że misie nie lubią takich tłumów, jak te które waliły do kolejnego wodospadu zwanego Baring Falls. Pomijam, że po drodze minęliśmy coś co u nas na pewno zostałoby nazwane wodospadem i koniecznie z nadanym imieniem i oznakowane na mapie - tu im się nie chciało, dużo twego mają :)







Tutaj większość ludzi zawracała. My oczywiście pomaszerowaliśmy dalej. Zatrzymaliśmy się, żeby popatrzeć sobie na St Mary Lake i na ukryte w chmurach szczyty gór. Potem dalej nad - o jakże oryginalnie nazwane St Mary Falls :) Bardzo ładne miejsce, woda miała niesamowity ciemnoturkusowy kolor. Niedźwiedzi nie spotkaliśmy, za to po drodze minęliśmy pana, który bardzo często wiązał sznurówki - z pewnością, żebyśmy go wyprzedzili i żeby mógł iść za nami i żeby misie nas pierwszych zjadły a nie jego ;)






Potem droga wyraźnie szła bardziej pod górę. Ostatnie na liście były Virginia Falls. Tu mieliśmy mały problem, bo po drodze minęliśmy jeszcze 3 całkiem spore wodospady bez żadnej nazwy i tabliczki i nie byliśmy pewni, czy to już to co mieliśmy zobaczyć, czy nie :) Ostatecznie Virginia okazała się wodospadem wysokim jak po zbóju, zdecydowanie robiła wrażenie. Dodatkowo odrobinę nas skropiła przy niemałej pomocy wiatru roznoszącego bryzę. Zdążyłam sobie zmoczyć dupsko podczas stania tyłem do niej przez jakieś 15 sekund potrzebnych na zrobienie kilku zdjęć.

W drodze powrotnej zaobserwowaliśmy zaawansowane stadium debilizmu - czyli jak ludzka głupota prowadzi do sytuacji, z których możesz nie wyjść cało. Na niższym "nienazwanym" wodospadzie jakaś parka postanowiła zrobić sobie słit focie, tylko trzeba było nieco zboczyć ze ścieżki. W zasadzie to całkiem mocno zboczyć, przeleźć po mokrych kamieniach, wspiąć się po nich na wyższy taras, ominąć kilka gałęzi... Postanowiliśmy tak na w razie czego nie patrzeć czy któryś z nich się brzydko mówiąc spierdoli i zabije. Po drodze mijaliśmy jeszcze kilka osób podobnie jak my zastanawiających się czy już dotarli do Virginii, kierowaliśmy ich dalej. Tuż przy jeziorze spotkaliśmy pana z Kolumbii, który był bardzo zaniepokojony znakiem o misiach. Uspokoiliśmy go, że żadnego nie widzieliśmy po drodze i że dzikie tłumy tu dziś łażą, więc nie ma szans na spotkanie z tym stworem. Pan był bardzo zainteresowany naszym akcentem "- skąd jesteście? - z Polski - Holland? - nie, Holland, tylko Poland - a to od Wałęsy?" ciekawe, że kojarzył nawet nazwisko z naszym krajem :)






Kolejny dzień niestety nie przyniósł poprawy w pogodzie. Schroniliśmy się do tutejszego sklepiku mieszczącego się w ponad stuletnim budynku, wybudowanym tu na samym początku ustanowienia tu Parku Narodowego. Tuż przed, zaraz obok pana szykującego katering dla jakiejś grupy, uwijał się suseł, miałam go na wyciągnięcie ręki :D W środku natomiast oprócz różnych niekoniecznie zdrowych rzeczy do jedzenia, można było kupić sobie pamiątki wszelakie - kilka zakupionych przez nas prezentów oczywiście stąd pochodzi. Hehe mieli też dyspozytor do zdrowia i many (grający pewnie wiedzą o co chodzi) :)







Po ogrzaniu się gorącą, poranną herbatą podjęliśmy próbę przejścia się po okolicy. Jednak szybko stwierdziliśmy, że nie ma to najmniejszego sensu. Skutecznie przemoczyłam sobie moje nieprzemakalne buty. Aparatu nawet nie wyciągałam. Dodatkowo prognoza nie zapowiadała niczego dobrego. Szybki rzut oka na internet i widok na lepszą aurę w Yellowstone i decyzja - no to jedźmy tam, bo tu ma lać do czwartku przyszłego tygodnia. No i się pozbieraliśmy jeszcze tego samego dnia. Generowanie chaosu mamy chyba we krwi. Tym razem poziom chaosu w samochodzie osiągnął level master. Mokry namiot rozłożyliśmy na tylnym siedzeniu. Reszta gratów wylądowała w aucie w sposób niemal losowy. Składanie namiotu podczas deszczu i dość niskiej temperatury nie należało do najprzyjemniejszych.... Ale Mamut dał radę, ogrzewanie zapuszczone, jeszcze daliśmy znać rangerom, że się zbieramy i w drogę. Do Yellowstone... :)


C.D.N.

wtorek, 7 października 2014

Pamiętniki z wakacji cz.1

Czas leci jak szalony, mamy już październik, a od początku września próbuję usiąść żeby co nieco napisać o wakacjach, się podzielić wrażeniami i je zachować również dla siebie, bo dużo rzeczy pamięci umyka, a tak będzie można je sobie kiedyś może przeczytać i zadziwić się na nowo ;) Muszę ogarnąć zdjęcia i usiąść z mapą i może coś z tego wyjdzie :) odkurzymy moje zakamarki pamięci, i wysilimy się troszeczkę, bo warto, bo na wakacjach było naprawdę wspaniale!

No dobra odpalam mapę i moje zasoby zdjęciowe - patrząc po folderach z fotami wyruszyliśmy w drogę 18 sierpnia. Miało być z samego rana, czyli w naszym wykonaniu koło południa. Poranne zrywanie się z łóżka nie jest naszą mocną stroną... Ostatecznie wyjechaliśmy jeszcze później, prawie w godzinach szczytu, obserwując kilkukilometrowy korek jaki się utworzył - szczęśliwie - po drugiej stronie autostrady. Oj nie chciałabym tak wakacji zaczynać, szczęśliwie nasza droga się jakoś toczyła. Kierunek Glacier National Park. Plan był, aby dojechać jak najdalej się da, zatrzymać się gdzieś w połowie stanu, się przekimać w jakimś hotelu i jechać cały kolejny dzień, zaliczyć jeszcze jeden nocleg tuż przed parkiem, aby z samego rana wbić się na pole namiotowe, które w ciągu kilku ostatnich dni było pełne już około godziny 7 rano... Mądra mapa Google twierdzi, że z St Paul do West Glacier było do pokonania jakieś 17 godzin - to by się zgadzało. Po jakiś 4 godzinach minęliśmy granicę stanu przejeżdżając przez Fargo i zostawiając za sobą tą bardziej zróżnicowaną drogę. Północna Dakota bowiem oferowała nam autostradę prostą jak od linijki - przez cała naszą podróż w tym stanie.

Zgodnie z planem przejechaliśmy przez Bismarck, czyli stolicę stanu jak się zaczynało powoli ściemniać. Zaczęliśmy się rozglądać za jakimś pierwszym miastem za stolicą na nocleg, żeby z nas nie zdarli kasy za bardzo. Padło na New Salem :) Nazwa bardzo mi się spodobała - oczywiście przez mojego kota :) Uwaga, uwaga główną atrakcją miasteczka New Salem jest... gigantyczna krowa, postawiona na wzgórzu - bydle mierzy sobie około 11 metrów - nie, nie podjeżdżaliśmy żeby zrobić sobie zdjęcie z krową ;) Jeśli chodzi o spanie to trzeba było zmienić nieco plany. Zaczęliśmy mieć głupawkę po zobaczeniu, że będziemy nocować przy drodze Kill Deer, niedaleko Knife River (albo Creek, już nie pamiętam, taka pipidówa, że na mapie widzę tego nie zaznaczyli :)). Nic tylko czekać aż na drogę wyskoczy ci jeleń, a za nim Indianie i zaczną wymachiwać zakrwawionymi nożami. Motel który wyczailiśmy również nie zyskał naszej sympatii. W okolicy było mrocznie, jak z jakiegoś filmu gore, więc postanowiliśmy nie sprawdzać jak jest w środku i poszukać sobie bardziej cywilizowanego noclegu. I jeśli mnie pamięć nie zawodzi zatrzymaliśmy się w Dickinson. Pani na portierni w hotelu miała bardzo poważne problemy, żeby przeczytać nazwisko z karty kredytowej. Starała się bardzo i widziałam, że była żywo zainteresowana jak to powinno brzmieć. Duże łóżko, prysznic i nic więcej do szczęścia nie potrzeba :) Przez cały dzień nie zrobiłam ani jednego zdjęcia. Z prostej przyczyny - droga była straszliwie nudna i poza polem słoneczników nie było tam nic ciekawego.

Za to następnego dnia zaczęło się robić ciekawie :) Po paskudnym śniadaniu (było w cenie noclegu, ale chyba wolałabym zrobić sobie własnoręcznie kanapkę, bo w hotelowej "stołówce" nic nie wyglądało na specjalnie jadalne więc skończyło się na dramatycznie słodkich płatkach z zimnym mlekiem - nie cierpię zimnego mleka...) w każdym razie wyruszyliśmy dalej i dojechaliśmy do Theodore Roosevelt National Park - przejeżdża się przez to niesamowite miejsce. Nagle po obydwu stronach drogi wyrastają góry i wzgórza w kształtach jakich w życiu na żywo nie widziałam. Aż się prosi, żeby na którymś stał cowboy siedzący na swoim koniu, albo kojoty wyjące do księżyca :)


Lepsze zdjęcia tego miejsca udało mi się zrobić w drodze powrotnej. Tutaj jest fota jednego z pierwszych takich wzniesień, jakie zobaczyliśmy. A potem to już pełen szał. Z samochodu jednak zdjęcia się robi dosyć ciężko :) Zaraz za parkiem zmiana stanu. Tu nieco mądrzejsi zatrzymaliśmy się w pierwszym "centrum informacji turystycznej" dostaliśmy od miłego pana katalog z noclegami, z ciekawostkami o stanie, co warto tam odwiedzić i takie tam. Pan też nam pokazał na mapie bardziej interesującą drogę, którą zapewne nawigacja by nas nie poprowadziła. I chwała mu za to, bo gdyby nie on, to czekałby nas kolejny dzień totalnej nudy za kółkiem, bo Montana wygląda z drogi właśnie tak... :)






Czyli dosyć płasko, żadnych domów i miast nie widać, wsi zresztą też, co jakiś czas pojawia się stado krów, żyjących jeśli chodzi o przestrzeń w bardzo luksusowych warunkach. Bo z reguły na jednym wzgórzu stały sobie ze 4 sztuki, kilkadziesiąt metrów dalej kolejne dwie, lub jedna, totalnie wyluzowane i ręką człowieka za często nie tykane. Szczęśliwie dzięki wspomnianemu wyżej panu zmieniliśmy nieco kurs, jadąc szybciej na północ niż automapa przewidywała. Przejechaliśmy przez tamę Fort Peck na rzece Missouri - tam się zatrzymaliśmy na pooglądanie sobie całkiem zacnych widoczków. Był to też, już któryś z kolei punkt historyczny na tak zwanym "Lewis & Clark Trail", czyli dwóch panów, którzy prowadzili ekspedycję na zachód Stanów Zjednoczonych  na początku 19 wieku. Szlak ten towarzyszył naszej drodze przez cała dalszą część wakacji, bo znaków i owych punktów było całkiem sporo. Przy okazji oglądania tamy zaobserwowaliśmy polującego z powodzeniem orła, który sobie złapał rybkę i dziko rosnącą tuję - u nas ozdoba w ogródkach, w Montanie pospolity chwast :)






Człowiek koło południa zrobił się głodny, postanowiliśmy więc zatrzymać się w jednym z największych miast jakie nam wypadało po drodze - czyli w Glasgow. Znalezienie tu jakiejś knajpy okazało się nie lada wyzwaniem. Pierwsze podejście - jakże nieudane - pan gadający jakby z kluchami w gębie, którego absolutnie nie dało się zrozumieć wygestykulował nam, że u niego nie ma nic do jedzenia i że trzeba iść dalej i w lewo. Pomijam fakt, że jacyś tubylcy w cieniu jego knajpy właśnie przeżuwali lunch.... widać dla turystów nie ma posiłków. Po okrążeniu kilku budynków i dwóch ulic dalej poddaliśmy się i wróciliśmy do auta. Po drodze jeszcze minęliśmy rozpadający się budynek będący wg napisu na drzwiach centrum dowodzenia wszechświatem :) Musiałam zrobić zdjęcie :D Samo miasto było niestety zapyziałą dziurą, bardzo się cieszyłam, że nie muszę tam mieszkać. Perspektywa życia w takim miejscu jest raczej smętna.... Przy głównej ulicy było kilka fast foodów, w których udało nam się coś skonsumować i bez żalu jechaliśmy dalej. W ramach lokalnego folkloru za to rozbawiło nas dzieło zapewne mieszkańca - zrobione z jakiś metalowych części zwierzątka umocowane na górce. Wyglądały intrygująco.





I dalej kolejne kilometry "niczego". Nawet samochodów na drodze za bardzo nie było. Mijaliśmy średnio jedno auto na 10 minut albo i rzadziej. Idealna trasa dla świeżego kierowcy. Nie trzeba było za bardzo uważać, można było poćwiczyć wyprzedzanie (bo się niektórzy wlekli straszliwie :)) w luksusowych warunkach, na długich odcinkach drogi, bez samochodów jadących z naprzeciwka. Żyć nie umierać. Ale nawet świeżemu kierowcy się droga bardzo nudziła.  Na nocleg zatrzymaliśmy się w Shelby. Tuż przed rezerwatem Indian i już rzut kamieniem do Glacier. Tu udało mi się wjechać na drogę pod prąd :) jakoś nie ogarnęłam skrzyżowania. Ale kolejna pipidówa więc nikomu nic się nie stało, bo nikogo w zasadzie na drodze nie było, za nami też nie pojawił się świecący jak choinka samochód policyjny, więc luz :) Poza tym dość zabawne jest wrażenie po kilkugodzinnej jeździe na autostradzie z prędkością 75 mil/h, a dwudziestoma milami na godzinę, którymi się trzeba poruszać w mieście. Człowiek ma wrażenie, że się dramatycznie wręcz wlecze. Shelby wyglądało za to całkiem sympatycznie, wyczailiśmy oldskulowe kino, główna ulica była całkiem ładna, zaraz obok tory po których jechał wyglądający jak gąsienica, chyba kilometrowy pociąg, a w tle... majaczyły góry. Piękne góry, do których się coraz bardziej zbliżaliśmy :)