niedziela, 29 czerwca 2014

Opowieści zza oceanu cz. 2

Co by tu napisać? W zasadzie minął nam właśnie drugi tydzień w stanach, generalnie się już prawie przyzwyczailiśmy do tutejszych warunków, niektórzy sobie pracują a inni się nudzą w domu :P

Ale już niedługo :) podobno... Jaskółki doniosły, że nasze graty przyjadą do nas w okolicy hmmm... czwartku? Także już niedługo będę mogła zasiąść do mojej zabawki i zacząć malować :) Nie wspomnę o innych zabawkach z craftowego kartonu, a w zasadzie dwóch, na które niecierpliwie czekam. Bo nawet moja z dawna zaczęta poduszka nabrała rozpędu, dopóki mi się nici do niej nie skończyły, a reszta? Reszta siedzi sobie grzecznie w owych kartonach, bo do bagażu podręcznego całej skrzyneczki bym nie wcisnęła.

Myślę, że kilka moich uzdolnionych artystycznie koleżanek podzieliłaby zachwyt kilkoma sklepami, na które się tu natknęliśmy ;] jeszcze się do ich zasobów dopadnę, bo materiały były w nich naprawdę zacne, o scrapowych elementach nie wspomnę.

A w międzyczasie za sprawą naszej francusko-amerykańskiej opiekunki poznałam kilka bytujących tu osób. I ze swoją łamaną angielszczyzną próbowałam dogadać się z Węgierką i jej znajomymi z Kolumbii i Rumunii :) Takie o mam teraz międzynarodowe towarzystwo. W zasadzie jest dość zabawnie, bo o ile panowie radzą sobie z angielskim bez zarzutów, tak nam kaleczenie języka przychodzi niesamowicie gładko, ale o dziwo do tej pory rozumiemy się całkiem dobrze a i inni nie mają za bardzo z tym problemów.

Już niektórym się chwaliłam jakie tu dziwne zjawisko zaobserwowałam :) Podobno bardzo częstą formą aktywności u amerykanów jest udzielanie się w różnego rodzaju wolontariatach. I możesz robić prawie wszystko, od karmienia zwierzątek, podlewania trawników do pakowania paczek żywnościowych. W to ostatnie dałam się wplątać, z czystej ciekawości, bo sama idea wydała mi się dość podejrzana.

I jak to wygląda? Jedziesz sobie do siedziby owego wolontariatu i w naszym przypadku zadaniem było zrobienie paczek z jedzeniem dla biednych dzieci z terenów dotkniętych skrajną biedą lub klęskami żywiołowymi, bądź jednym i drugim. Generalnie na ścianie wisiała wielka mapa świata i pozaznaczane były na niej miejsca, gdzie niby owe paczki trafiają. Na wstępie należy się grzecznie zarejestrować, bądź odnaleźć siebie w komputerze jeśli pomagałeś tu już wcześniej, dostajesz też przeuroczą siateczkę na włosy i jeśli masz, to trzeba się pozbyć wszelkiej biżuterii, którą można zostawić razem z ciuchami w jednej z zamykanych na klucz szafeczkach.

Potem 30-minutowe szkolenie, gdzie pan utwierdza cię w przekonaniu, że twoja pomoc jest absolutnie niezbędna, zdjęcia biednych, głodnych dzieci, informacje z jakim problemem mamy do czynienia i instrukcja co i jak pakować. Na owe paczki składały się po łyżce sztucznych witaminek i suszonych warzyw i po kubku ryżu i soi... soja w moim mniemaniu jest absolutnie niejadalna, sztucznych witaminek wolałabym również unikać, ale w zasadzie jeśli nie masz absolutnie nic, to taka paczka podobnoż pozwala zachować minimum składników potrzebnych do zdrowego funkcjonowania. Również przychodzenie do owego miejsca jest zabronione jeśli masz katar, lub się nieco gorzej czujesz, z uwagi na to, że jak to pan powiedział "nasze zarazki mogą te dzieci zabić". Generalnie warunki muszą spełniać wszelkie normy sanitarne, także po szkoleniu obowiązkowe mycie rączek.

No i do roboty, razem z moją trójką europejskich znajomych ustawiliśmy się przy jednym ze stolików, a przed nami była godzina może nie najcięższej, ale jednak pracy. Bo tempo było całkiem niezłe, jedna paczka naszej czwórce zajmowała jakieś 20 sekund. Przy czym wszystkie formy pogawędek szybko były ucinane przez innego pana hameryknina, który się do nas dołączył i owe paczki zgrzewał i wkładał do kartoników. Można by powiedzieć "nie ma opierdalania się". Do kartonika lądowało 36 takich paczek i zrobiliśmy takich kartonów 14. Wynik podobno niezły, jak na świeżaków.

I teraz zabawne obserwacje jakie biały człowiek ze smutnej i zrównoważonej Polski zaobserwował. Piski i wrzaski radości... ci ludzie po każdym kartonie radośnie wiwatowali... Zjawisko podobno powszechne po tej stronie kuli ziemskiej. Z moim niebyt wyrywnym nastawieniem wyglądało to cokolwiek debilnie, ale co kraj to obyczaj. W tle głośna i szybka muzyka, jakby miała wymuszać na ludziach jeszcze szybsze pakowanie. Logistyka całkiem sprawna, była grupa, która wynosiła kartony, inni donosili składniki paczek, reszta popylała przy stolikach, no i pan "trener" - jedyny opierdalający się na sali, krążący tam i zagrzewający do pracy, w tym na 10 minut przed końcem jakby to był jakiś wyścig wykrzykiwał radośnie "zostało tylko 10 minut - dajcie z siebie wszystko, dzieci was potrzebują!" na co sala - poza nami - odkrzyknęła głośne "yeeeaaahh" i kolejne 10 minut pracy jak na taśmie w fabryce. Po owym czasie trzeba było zakończyć rozpoczęty karton, w naszym przypadku jeszcze 16 kolejnych paczek, grzecznie posprzątać stoliki i ostatni punk programu.

Moja koleżanka stwierdziła, że oni po pierwszym razie na tym już nie zostają, ale musiała mi to pokazać. Wszyscy grzecznie zebrali się na magazynie i ustawili wokół paczek i... prosili wielkiego Pana, aby bezpiecznie pomógł dostarczyć te dary, do tych którzy tego potrzebują. Oczywiście modły były nieco dłuższe... Nie zwykłam modlić się do kartonów, więc tylko z zaciekawieniem obserwowałam natchnione twarze tłumu i po tym się zmyliśmy. A w holu czekała już kolejna grupa na następną zmianę oglądająca ten sam film i słuchająca dokładnie tego samego przemówienia.

Może to zabrzmi jakbym nie miała w ogóle współczucia, ale z mojego punktu widzenia to stowarzyszenie w myśl bardzo wzniosłej jakby nie patrzeć idei, zbierało ludzi potrzebujących być w jakiejś wspólnocie, czuć się potrzebnym, a przy tym będących darmową ich siłą roboczą. Alex podsumowała to, że i tak nie ma nic do roboty, a jak może komuś pomóc, to dlaczego by tego nie robić. I tego się będziemy trzymać ;) i pominiemy jeśli się tam jeszcze raz pojawimy modlitwy do kartonów.

Zabawne też było jak ci ludzie niezwykle się radowali, u nas takie reakcje chyba tylko podczas wydarzeń sportowych ;)

Także taki o lokalny folklor :)

Udało mi się też pogadać z tubylcami, którzy zaiste są bardzo cierpliwi nawet dla osób gadających na zasadzie "Kali mówić język trudna", generalnie można spotkać bardzo przyjaźnie nastawionych ludzi na każdym kroku. Obcy ludzie mówią ci "hello", większość się uśmiecha przy kontakcie wzrokowym, i to jest dosyć miła strona przemieszczania się tu wśród ludzi. Zwyczajowe pytanie "jak się masz" funkcjonuje tu jak nasze "dzień dobry", ludzie nawet nie oczekują odpowiedzi, nie trafiliśmy też na skrzywionych pracowników w sklepach, nawet Ci przy kasie chętnie zagadują i próbują pożartować. Mocno to kontrastuje do "Pani Halinki" która najchętniej na wstępie zapytała by się "czego?!" :)

Z polskiego punktu widzenia życie tu nie jest tanie, jakby przeliczać wszystko na złotówki, to przeciętnego zjadacza chleba, za jakiego się uważam rozbolałaby głowa. Powoli staram się nie przeliczać, chociaż jest i druga strona medalu bo już udało nam się namierzyć kilka fantów zdecydowanie tańszych niż u nas :)

A propos zakupów, to trzeba by chyba osobny temat zrobić, mam też w planie przedstawić jak cudowne mają tu np. pieczywo ;) Ale to następnym razem, teraz idziemy wypróbować jedno z tutejszych jezior :)

i na koniec ciekawostka przyrodnicza - rzeki nam przybywa i tak dla porównania zdjęcia z początku i końca tygodnia tego samego miejsca :)

 Ptaszor 21 czerwca



Ten sam ptaszor tydzień później :)


Zabawnie też wyglądają lampy, które jak tu przyjechaliśmy były całkowicie suche ;)



Mamy pod domem aktualnie wycieczki obserwujące z zaciekawieniem co wyprawia Mississipi ;)

Bawcie się tam dobrze
Buziaki :)

czwartek, 26 czerwca 2014

Opowieści zza oceanu

Dalej nie mamy naszych komputerów, ale szczęśliwie zostaje jeszcze laptop pracowy mego małżona i moja komórka jako źródło fotkowych ilustracji.
Z ostatnich wieści wynika, że graty nasze obecnie zwiedzają Chicago i mam nadzieję, że przemili panowie celnicy wkrótce w końcu wyślą je na nasz obecny adres :)

To może po kolei :) Wyruszyliśmy Grześkowym samolotem - serio miał reklamę Grześków, ale na pokładzie dostaliśmy Prince Polo :) - w piątek 13 czerwca :) Bardzo lubię tą datę. Do tej pory miałam przyjemność przemieszczać się samolotem tylko dwa razy, głównie z racji mojego średniego zaufania do latającego pudełka, które jak się już popsuje to wtedy amen... no z wyjątkami. Szczęśliwie nic się nie popsuło i po 35 minutach dotarliśmy z Wrocławia do Warszawy :) Fajnie byłoby się tak szybko przemieszczać samochodem.

Po wieczornej imprezie pożegnawczej (czwartej w ciągu tygodnia :) ) Wpakowaliśmy się dnia następnego do kolejnego, nieco większego samolotu lecącego do Amsterdamu. (wspomnę jeszcze, że było to w moje urodziny, które były zarazem moimi najdłuższymi urodzinami w życiu z racji zmiany czasu) I tutaj dotarliśmy po 2 godzinach, w międzyczasie nas nakarmili średnio jadalną jak na mój gust kanapką, ale głodny człowiek nie marudzi, tylko wsuwa. No i z zaciekawieniem obserwowałam co się dzieje pod nami, jako że nie codziennie mogę patrzeć na świat z góry - na cały świat, bo na znaczną większość ludzi raczej patrzę z racji niemałego wzrostu :) Dla takich widoków warto pokonać swoje wewnętrzne demony i schować lęk wysokości głęboko do kieszeni.

W Amsterdamie przesiadka, około 2,5 godziny na lotnisku, tutaj nas nieco mocniej przetrzepali, pani która nas przepuszczała była wyjątkowo dociekliwa, ale nie miała się do czego przyczepić przy tonie makulatury, którą mieliśmy ze sobą.

No i w drogę :) A należałoby też wspomnieć, że byłam niezmiernie wdzięczna, że tym razem dzieci poniżej 3 roku życia siedziały w znacznej odległości od nas, bo przez poprzednie 2 godziny młody jegomość skutecznie doprowadził nas do bólu głowy i do wścieklizny swoją matkę. Nie to żebym nie lubiła dzieci czy coś :P

Ooo, a tym lecieliśmy już za ocean, ten był największy. 



Zabawnie się również obserwowało jak panowie ładowali bagaże na pokład. Zwłaszcza, że kilka im niechcący spadło z samochodu. Zastanawiałam się jak przetransportują naszą najcięższą walizkę, bo pan przy pierwszym podejściu skapitulował i przesunął ją na bok :) Takie tam ledwie 30 kilka kilogramów...


No i tutaj już nieco inny standard, wprawdzie miejsca na nogi za dużo nie było, ale każdy dostawał swój kocyk, poduszkę, i zestaw słuchawek do odtwarzacza filmów i muzyki. W końcu teraz lecieliśmy 9 godzin i coś u licha trzeba było przez ten czas robić. Także wciągnęłam dwa filmy, dostaliśmy też obiad i kolację, z czego lody były tylko naprawdę zjadliwe. Ale opiekowano się nami bardzo troskliwie, niczym pod babcinymi skrzydłami, przed jedzeniem obowiązkowe mycie rączek i takie tam. Ostatnie 45 minut spędziłam na obserwowaniu na naszych ekranikach jak leci nasz samolot - poza czystą ciekawością spowodowane było z racji kiepskich warunków do spania i ponoć delikatnych turbulencji, które utwierdziły mnie w przekonaniu, że nie znasz dnia ani godziny. Ale poza mną chyba nikomu nie przeszkadzały, więc trza było zachować pełny spokój i jakoś dolecieliśmy :) Trzeba tu wspomnieć że panowie kapitanowie wylądowali gładko jak po maśle, co kontrastowało mocno z pierdutnięciem kołami o pas lotniska, jak lądowaliśmy w Holandii.

Potem jeszcze jakieś 45 minut na lotnisku, gdzie nas kolejny raz prześwietlono, czy aby na pewno nie chcemy tu nielegalnie pracować lub zostać, na dłużej niż mamy w planach i papierach. No i w końcu dotarliśmy na obcą ziemię daleko od domu. Z lotniska odebrała nas pani, która nami się tu zajmuje i zabrała do naszego nowego mieszkania. I po wstępnych oględzinach zalegliśmy w wysokim hamerykańskim łóżku.

I tu pierwszy psikus. Bo wybija 3 w nocy tutejszego czasu i co... i nie możesz spać, bo w zasadzie twój organizm twierdzi, że jest już 10:00 i najwyższy czas zbierać się z łóżka. Psikus powtórzył się jeszcze 3 razy z rzędu i jakoś w okolicy środy w końcu obudziliśmy się jak ludzie po tej stronie świata. 


Obiecałam fotki mieszkania :P No to macie drogie Panie ;)

Nasza mała kawalerka, czyli jedyne 85m2, na które składa się...







...salono-kuchnio-przedpokojo-jadalnia, łazienka i sypialnia.

W sumie 3 pomieszczenia, plus schowki wszelakie. Także przestrzeń nam się nieco powiększyła. Jak się rozpuszczę za bardzo, to nie wiem czy uda mi się przyzwyczaić do naszej maleńkiej łazienki - naprawdę małej w porównaniu do tej, w której mogę sobie swobodnie ćwiczyć moje tańcowanie przed lustrem.

Tak a propos tańców. Jestem przeszczęśliwa :) Udało mi się znaleźć siostrzane studio FTBD w Saint Paul, w którym pieczę nad uczennicami sprawuje certyfikowana przez Carolenę nauczycielka :)
Ku mojej jeszcze większej radości mieści się ono 30 minut z buta od miejsca gdzie mieszkamy, no i da się tam dojść, bo są chodniki - podobnoż nie wszędzie jest tak dobrze. Póki co nie zaobserwowałam raczej ich braku. Ale podobno mieszkamy w mieście. Byłam już na dwóch zajęciach i było suuuuper :) Jako, że wbiłam się do grupy, która kończy właśnie 1 lvl, miałam okazję przetestować, to co umiem do tej pory i wyszło, że nie odbiegam od grupy, także za tydzień zaczynamy lvl 2 :)

No i czemu napisałam "podobno w mieście"  :) Nasz widok z okna - jakże podobny do Wrocławskiego z rzeką w tle ;)


I tu ciekawostka przyrodnicza :) Dzika przyroda nas otacza - na tymże zielonym podwórku mieszkają sobie dwa małe, dzikie króliczki. A spacerując przy rzecze widzieliśmy już sarnę, buszującą w krzaczorach, bezczelnie załatwiająca swoje potrzeby na naszych oczach, kilka dni później pływającego szczura i... bobra :) który wsuwał pędy winogron, jako, że od kiedy tu przylecieliśmy poziom rzeki podniósł się o około 1 metr, tak na oko, albo i trochę więcej....












I tu kilka fotek najbliższej okolicy :)

I to tyle na tą chwilę. Inne ciekawostki i spostrzeżenia zostaną tu spisane wkrótce :)

Trzymajcie się ciepło :)