wtorek, 16 grudnia 2014

Zamki Szalonego Króla Ludwika

Ostatnie dwa miesiące były bardzo pracowite. Można by rzec, że wkopałam się w ciężką pracę na własne życzenie :) Znajomi prowadzący sklep z grami planszowymi Planszóweczka   wydają właśnie polską wersję gry Castles of Mad King Ludwig . Gra z tego co przeczytałam zapowiadała się baaaardzo ciekawie, elementy od gry natomiast (mimo, że miały na kilku kafelkach bardzo smaczkowe szczegóły) aż prosiły się o nową, żywszą szatę graficzną :) Jak to się mówi? - zboczenie zawodowe nakazało mi zrobić swoją wersję kilku pokoi. Spotkała się ona z entuzjazmem u polskiego i amerykańskiego wydawcy, który zezwolił na zrobienie takiej wersji gry dla polskiej edycji. No więc do dzieła :)

Muszę przyznać, że z każdym kolejnym pokojem zaczęłam się bardzo "wczuwać". Pomogło w tym oczywiście małe rozeznanie historyczne i interesujące zdjęcia oryginalnych pokoi z zamków Króla, które można znaleźć w internecie. Bo jeśli ktoś nie wie, to trzeba wyjaśnić, że Król Ludwik II Bawarski miał poza sławnym zamkiem Neuschwanstein jeszcze trzy inne (w tym jeden zamek ojca, który mocno wpłynął na jego późniejsze fantazje). Przy okazji bardzo polecam film dokumentalny BBC "The Fairytale Castles of King Ludwig II", po nim doszłam do wniosku, że zamki te są absolutnie "pojechane" i koniecznie chcę je zobaczyć na żywo, więc szykuje się pewnie wycieczka jakoś w przyszłym roku, jak będzie ładnie i zielono, albo lepiej na jesień, bo podobno w okresie wakacji w Zamku Łabędzim przewija się 6 tys. osób dziennie  ;)

Wracając jednak do gry planszowej...
Przede wszystkim gra w nowej szacie graficznej ukarze się, jeśli zostanie sfinansowany drugi próg akcji na Wspieram.to

Także gorąco zachęcam do kliknięcia w ten link i najlepiej wsparcia akcji - generalnie kupienia gry ;) Jeśli lubicie planszówki, to ta jest naprawdę sympatyczna i bardzo przyjemnie się w nią gra (robiliśmy z mężem "beta testy" w zeszły weekend, ponieważ chciałam zobaczyć jak moje grafiki się zachowują w akcji i mieliśmy z grania duuuużo frajdy). Swoją drogą wszelkie obawy o "czytelność" nowych grafik są jak się okazało niepotrzebne. Nie mieliśmy żadnych problemów przy zliczaniu punków, ani w trakcie, ani po zakończeniu gry. Dodatkowo tak naprawdę, zanim się jakiś kafelek, kupi/ułoży/dostawi trzeba trochę przeanalizować co na nim jest. Symbole mocno wybijają się z tła i nie trzeba ślęczeć nad kafelkami z lupą. Z drugiego końca stołu mogłam spokojnie analizować zamek męża i obmyślać jak mu podstępnie poustawiać pokoje do kupienia, coby za dużo punktów nie uzyskał :) Pomijam, że wygrał ze mną dwa razy... taki fart :)

Rzuty z zestawieniami pokoi już krążą w internecie, więc ich zamieszczać tu nie będę. Chciałam za to podzielić się "szczegółami", których w trakcie gry można nie zauważyć, oraz inspiracjami, które posłużyły podczas pracy twórczej.

Ogólne założenia dla szaty graficznej dyktowały mi określoną kolorystykę, dla danego typu pomieszczeń - a jest ich osiem. Dlatego też każdy pokój z tego samego typu ma taką samą podłogę - np. pokoje kuchenne żółtą, a sypialne niebieską. Resztę elementów musiałam również utrzymywać w tej konwencji, ale wszędzie tam gdzie się dało robiłam nawiązania do oryginalnych pomieszczeń z zamków Króla. Oczywiście też same pokoje i ich przeznaczenie są dokładnie takie jak w angielskim wydaniu gry. Zachowywałam również "smaczki" angielskiego wydania jak np. gry planszowe autora Zamków poustawiane na stolikach w kilku pomieszczeniach, no i oczywiście dołożyłam kilka swoich ;)

Zacznę może, od pomieszczenia, którego zdjęć w internecie jest chyba najwięcej. Słynna Grota Wenus. Otóż Król wybudował sobie całkowicie "sztuczną" jaskinię, w której to pływał bogato zdobioną łodzią w kształcie muszli po sztucznym jeziorze ze zmieniającym się oświetleniem. Grota miała być ilustracją do "Tannhäuser" - opery ulubionego artysty Króla - Ryszarda Wagnera.

Przy dużej dostępności zdjęć mogłam pobawić się w szczegóły i na tyle ile było to możliwe wiernie ją przenieść na rozmiary i kształt kafla do gry - łącznie z malowidłem na ścianie, girlandami kwiatów, stalaktytami i stalagmitami, rozbłyskami sztucznego oświetlenia i złotą łodzią z cherubinem strzelającym z łuku :) Ot Król miał fantazję :)

Kilka zdjęć dla porównania możecie zobaczyć sobie np. TUTAJ.


Kolejne interesujące pomieszczenie to Tasso Room. Pokój ten znajduje się w zamku Hohenschwangau , wybudowanym przez ojca Króla Ludwika - Maksymiliana II Wittelsbach'a. Pokój był królewską sypialnią. Ludwik zainstalował tam jak donoszą "źródła" iluminujący sufit wyglądający jak rozgwieżdżone nocne niebo. Siłą rzeczy sufitu nie dało się namalować - rozgwieżdżone niebo jako nawiązanie do oryginału znalazło się za to na ścianach. Natomiast fragment, który mnie szczególnie zainspirował - czyli niesamowitą podłogę - przeniosłam do pokoju w formie dywanów. Oprócz tego również meble bardzo wzorowałam na tych z oryginalnego pomieszczenia.


Podobnie rzecz się miała z Pokojem "Berchty" -  pomieszczeniem w którym Królowa Maria pisała sobie listy.  Tutaj z kolei krzesło przy stoliku jest inspirowane meblem z oryginlnego pomieszczenia, a także ściany (z racji niewielkiego rozmiaru kafla) delikatnie nawiązują do bogatych malowideł, które miały uprzyjemniać czas Królowej.

Obydwa pokoje można zobaczyć TUTAJ.


Kolejne dwa pomieszczenia czyli Wschodni i Zachodni pokój z gobelinami znajdują się w pałacu Linderhof. Neobarokowej budowli, którą Król postawił sobie jako miejsce do ucieczki przed światem. Trzeba przyznać, że udekorował je z rozmachem. Pokoje ociekają złotem i zdobieniami. Obrazowo mówiąc szczęki nam opadły, jak oglądaliśmy wspomniany wyżej film BBC, gdzie dość szczegółowo ten pałac pokazują. 

Do gry postanowiłam przenieść na ściany gobeliny, które zdobią to pomieszczenie - na tyle wiernie i rozpoznawalnie na ile było to możliwe - przy obecnej perspektywie pomieszczeń na kaflach, oraz przemalować dość charakterystyczne kanapy znajdujące się w tych pokojach.

Dla porównania gobeliny można sobie obejrzeć TUTAJ.



Kolejnym pomieszczeniem, przy którym bardzo dobrze się bawiłam w przerysowywanie szczegółów była kuchnia. Oparłam ją na zdjęciach kuchni znajdującej się w zamku Neuschwanstein. Podobno była to jedna z najnowocześniejszych kuchni tamtych czasów. Postanowiłam przenieść tyle elementów ile się da :) Garnki, szafki, piec do chleba, piec do przyrządzania posiłków, krzesło, oraz kaflowy kominek, uff... zmieściło się to wszystko, plus jeszcze kilka elementów dających wrażenie, że kuchnia jest aktualnie "używana" :) 

Fotki oryginału znajdują się między innymi na TYM blogu.



Wiedząc już nieco z jakim rozmachem Król Ludwig budował i aranżował swoje zamki resztę pokojów wzorowałam na budynkach i przedmiotach używanych w XIX wieku - oczywiście tych w królewskim wydaniu - jak np. karoca przy powozowni :) Jeśli ktoś jest zainteresowany, to polecam poszukać sobie niemieckich karet dziewiętnastowiecznych - jest na co popatrzeć. Że tak powiem mieli rozmach ;)


Jednym z pomieszczeń, z którym miałam problem była sauna - nie przypuszczałam, żeby wyglądała jak współczesne sauny fińskie. Szukałam więc jakichkolwiek przedstawień saun z tamtego okresu. Za inspirację posłużył obraz Rosyjska łaźnia I.Letunova z 1825 roku. Szczególnie spodobał mi się koncept pieca, z którego wydobywa się gorąca para, a także gałązek do "okładania się" po plecach, podczas zażywania relaksu w saunie. Nie mogło też obejść się bez balii z wodą do kąpieli i "baseniku do moczenia" stóp.


Podobnie rzecz się miała z pralnią. W tamtych czasach pralek raczej nie używano, stąd trzeba było poszukać jak wyglądały tarki do prania. Oczywiście jako, że Król mógł pozwolić sobie na to co najlepsze znajdą się tu również zlewy z bieżącą wodą, w których praczka zostawiła niedokończone pranie, a także (już w wyniku działań praczki) ociekające wodą majty w serduszka - na pewno należące do Króla ;)


Jednym z pierwszych pomieszczeń - a dokładniej to drugi pokój jaki namalowałam był Food Prep Room. Tutaj postanowiłam dodać "życia" zamkom i namalować ten pokój w sposób jakby jeszcze przed chwilą ktoś tam był i faktycznie szykował jedzenie na wieczorną ucztę. W pozostałych kafelkach - wszędzie tam, gdzie się dało - dawałam właśnie takie elementy "życia" w pokojach...


... bądź trochę mniej żywe kości nieszczęśników znajdujących się w lochach. Tak po prawdzie to Król Ludwig był wielkim pacyfistą i nie sądzę, żeby skazywał kogokolwiek na konanie w podziemiach. Ale co to za zamek bez lochu? No, a jak loch, to oczywiście mroczny, zimny i pełny szczurów ;)


No a jeśli już jesteśmy w podziemiach, to przecież każdy szanujący się zamek musi mieć również  zbrojownię i mus aby miała armatę :)


Pokojem, który sprawił mi szczególną radość z racji moich zainteresowań do craftowania był Sewing Room. Przy okazji tego pomieszczenia się okazało, że w tamtych czasach funkcjonowały już powszechnie maszyny do szycia. Oczywiście jedna z tamtych czasów musiała się znaleźć w pokoju, w którym krawcowe zapewne mogą szyć wymyślne stroje dla Króla.


Król słynący z fascynacji operami Wagnera i sztuką musi posiadać też teatr. Tutaj w ramach nawiązania do jego pasji na scenie znajduje się skrzydlaty hełm Walkirii oraz zostawiona przez kogoś na widowni teatralna maska.


W sypialni królowej za to nie mogło zabraknąć toaletki z przyborami i lustra. A w obserwatorium lunety oraz biurka zawalonego stertą książek i map. Dużo też uwagi poświęciłam ogrodom, starając się je namalować w nawiązaniu do ogrodów Króla, które były zaprojektowane na modę francuską.





Pokojem przy którym musiałam się "dokształcić" z zakresu angielskiego był Panic Room. Okazało się, że pomieszczenia o takiej nazwie to nie mniej nie więcej, a po prostu schrony. Trzyma się w nich rzeczy niezbędne do przetrwania w razie dowolnej "katastrofy". I w zależności od zapasów da się w nich przeżyć przez tydzień, lub dwa. Przez ten czas wiadomo, coś trzeba robić (tutaj ukłon w stronę grafika, który wykonał kafle do angielskiego wydania gry) za jego przykładem na stoliku znalazła się planszówka :)


Na koniec pokarzę planszę do gry, nad którą się chyba najwięcej głowiłam. Z racji nietypowego kształtu i układu 4 elementów z których się składa plansza (z wieżą na punkty- 5) miałam raczej ograniczone możliwości, a chciałam najbardziej jak się da uatrakcyjnić szarą i smutną planszę angielskiego wydania. Nie mogłam też zmieniać ilości i ułożenia elementów na planszy. Powstał więc pomysł na zrobienie "panelu budowniczego", gdzie budowniczy ma rozrysowane na dziewiętnastowiecznych "blueprintach" plany pomieszczeń. Dodatkowo całość gra z projektem kart, jaki jakiś czas temu zaprezentowaliśmy na Wspieram.to no i oczywiście żetonami celów i tyłami kafli z pokojami. Poniżej wrzucam jak wygląda plansza pusta i z "zasymulowanym" rozkładem kafli :) Mam nadzieję, że się będzie podobać.



Podsumowując :) Przez ostatnie niecałe dwa miesiące niemal dzień w dzień pracowałam nad powstaniem nowej szaty graficznej dla 78 pokoi, 1 typu schodów, 2 typów korytarzy, 24 żetonów, 77 kart, 2 typów monet, ściągawki dla gracza i składających się z 5 elementów planszy do gry. Uffff skończone :D

Teraz jeżeli akcja na Wspieram.to osiągnie drugi cel, czekają mnie zapewne poprawki i polskie tłumaczenie. Hehe to zależy w sumie od Was. Myśmy z mężem grali już w "NOWE" zamki - chcesz i Ty? ;)

Pozdrawiamy znad "Beta testów" ;)


niedziela, 16 listopada 2014

Taki przerywnik... pizga!!!! :D

Ostatnio mam trochę roboty, więc zanim wrócę do opowieści z wakacji trochę jeszcze minie, ale tak w ramach przerywnika... W zeszły poniedziałek spadł śnieg. Wszystko ładnie pięknie, malowniczo sobie prószy od czasu do czasu, w zeszłą środę -6 stopni C, pół godzinny orzeźwiający spacerek w drodze na moje tańce. Wszystko cacy :) I co oni tą zimą tak straszą i straszą...

Dziś przepiękne słońce od rana, to sobie myślę, o to może spacer?. Monsz mój podzielał ten pomysł, podobnie jak "no godzinka na świeżym powietrzu". Zgadnijmy ile przebywaliśmy na dworze? Jakieś (uwaga, uwaga WYCZYN) 5-8 minut ;] jak tylko złapał nas pierwszy wiatr, to słonko okazało się, że świeci za słabo. Mróz odgryza uszy i palce. Po kilkunastu metrach stwierdziliśmy, że spacer trzeba przykrócić, a po dojściu do mostu zarządziliśmy odwrót. W przypływie szaleństwa postanowiliśmy przejść się jeszcze odrobinkę, aby  wypróbować nową zabawkę i postrzelać fotki biednym zwierzakom, które nie mam pojęcia jak przetrwają tą zimę... Generalnie zaczynam wierzyć tubylcom i ich opowieściom o mrozie przeszywającym na wylot... A dziś tylko -12 stopni było. Podobno norma zimą to -20 ;] chyba czekają nas długie wieczory pod kocem, albo i dwoma....

A i widzieliśmy pieska w ubranku i bucikach ;]






poniedziałek, 13 października 2014

Pamiętniki z wakacji cz.2

Ostatnio skończyliśmy na mojej nie do końca przepisowej jeździe samochodem. To dziś zaczniemy w podobnym temacie :) Otóż wybraliśmy się dziś rano na egzamin teoretyczny z tutejszego prawa jazdy - takowe jest wymagane jeśli przebywasz na terytorium US dłużej niż 3 miesiące - w trakcie też tych 3 miesięcy wypadałoby je zrobić, ale jakoś nam się przeciągnęło :)

Wczoraj dzielnie próbowaliśmy przebrnąć przez tutejszy "kodeks" z przepisami. No i co? No i moje fatum trwa. W czerwcu zdałam prawko w Polsce - teorię zdałam za 3 razem, ciekawe jak będzie tu, bo oczywiście pierwsze podejście uwaliłam :) Zabrakło 2%, a poległam na pytaniach, które z samą jazdą miały bezpośrednio mało wspólnego, pomijam że niektórych do końca nie rozumiałam. Nie ma to jak zaawansowany angielski :)

Za to kilka ciekawostek - teorię można zdać "z marszu" nie trzeba czekać na umówiony termin, na poważnego pana egzaminatora, który czuwa nad wynikiem egzaminu i czy nikt nie oszukuje. Przychodzisz, wypełniasz papiery, podchodzisz do okienka, pan wyznacza ci komputer przy którym za chwilę siadasz i do dzieła :) Z wrażenia nie ogarnęłam ile było pytań - chyba 40. Masz na nie nieograniczony czas, można też sobie posłuchać pytań przez słuchawki - moje nie do końca działały. Po zakończeniu testu wraca się do pana i odbiera papiery. W moim przypadku usłyszałam coś czego się absolutnie nie spodziewałam. Bo pan stwierdził, że "o 78% - to bardzo dobry wynik, już niewiele brakowało do zdania. Czy masz z czego się uczyć do egzaminu? Jak nie, to tutaj jest strona www z wszystkimi informacjami za free. Następnym razem na pewno ci się uda" OMG, LOL i wszystkie inne :D pan to mówił, a ja słuchałam z niedowierzaniem - że pozytywna motywacja, czy coś? :) No i pierwsze dwa podejścia do teorii są darmowe, za trzecim razem kasują 10 dolców. Zero stresu.

No może poza jednym, jadąc na egzamin tak sobie siedziałam i myślałam i nagle przyszło olśnienie - nie mamy zdjęć do dokumentów, nie trzeba było ich zrobić i zabrać? Chwila, chwila.... O nieeeeee, oni robią fotki na miejscu. A ja oczywiście bladym świtem bez make-upu, prawie rozczochrana. Zdecydowanie mało reprezentacyjnie. Chociaż jak przypomnę sobie fotkę do paszportu zrobioną w reprezentacyjnym stanie, to na fotę strzelaną prosto w twarz z flashem nic nie pomoże ;) Zawsze wygląda się jak kryminalista :) Tak czy inaczej, czeka mnie tam jeszcze jedna wycieczka, pochwalę się zapewne wynikami i dalszymi spostrzeżeniami.

A teraz wracamy do tematu wakacji :)

Skończyliśmy na Shelby. Nad ranem szybkie śniadanie, bo trzeba było się spieszyć, żeby zająć sobie miejsce na polu namiotowym. Chociaż jak sprawdziliśmy w internecie w ciągu ostatnich kilku dni campgroundy zapełniały się około południa. Przed nami była jakaś godzina drogi, a w planie było zakwaterować się na Two Medicine Camground. Jeszcze przed wyruszeniem usłyszeliśmy o załamaniu pogody, jakie ma nastąpić w najbliższym czasie, ale w górach jak wiadomo nigdy nic nie wiadomo. Zresztą po przejechaniu tylu mil przecież nie zawrócimy do domu z powodu deszczu.

No więc w drogę, która biegła przez terytorium Indian. I.... matko i córko jaka nędza z biedą. Rozpadające się barako-domy, czasami z folią zamiast szyb w oknach. Na wielu podwórkach jakieś wraki samochodów. Generalnie dziura większa niż Glasgow. Miasteczko, które mijaliśmy tuż przed parkiem - widać było, że żyje tylko w sezonie turystycznym. Co mnie zdziwiło za to, to to, że spotkaliśmy tu pierwsze jakie widzieliśmy do tej pory psy biegające sobie po ulicach bez smyczy. Widocznie Indianie nie bawią się w troskliwą opiekę nad swoimi pupilami, na pewno też nie ubierają ich w słodkie ubranka i buciki, żeby sobie pieski łapek nie uszkodziły (widzieliśmy buty dla psów :) w jednym ze sklepów "górskich") Pewno i koty by się jakieś znalazły luzem biegające. Były też luzem biegające krowy, które postanowiły zbiec z pastwiska znajdując dziurę w ogrodzeniu i zupełnie niewzruszone poginały po drogach. Z tak zuchwałymi zachowaniami krów zetknęliśmy się później kilka razy podczas naszych wycieczek po drogach na tym terenie.



Ale nic to, droga do parku za to wyglądała o właśnie tak :) po prostu bajecznie. I tak - to białe to śnieg. Z tego co się orientujemy góry w Glacier zaczynają się na wysokości, gdzie się kończą nasze Rysy :) Także dosyć wysoko. Trasa za to zaczynała robić się coraz bardziej kręta.... i spadzista. Tak jak tu. Chociaż fotka nie oddaje tej przepaści, która była po prawej stronie. Obydwoje mamy lęk wysokości. Droga nagle zrobiła się dużo węższa niż powinna, a każdy zakręt wydawał się jeszcze bardziej złowrogi :) Nie pomagały też fragmenty drogi, które wyglądały jakby się ziemia miała właśnie w tym miejscu osunąć i zero barierek na drodze, które dają fałszywe, bo fałszywe, ale jednak jakiekolwiek poczucie bezpieczeństwa. Drogi tego typu stały się potem obiektem moich złośliwych żartów na zasadzie "co jest po prawej w dole? - nie wiem jest przepaść i nic nie widzę" - raz mi się wymskło bardzo niechcący, jak jechaliśmy podobną drogą, ale widząc efekt zaczęłam tego częściej używać :D Biedny ten mój mąż, taką wredną żonę mieć... :)


Pierwszy postój z widokiem na Lower Two Medicine Lake zrobiliśmy, żeby odetchnąć i uspokoić zszargane nerwy na jednym z poboczy, na które powinno się zjechać jeśli nie chcesz hamować ruchu i żeby szybciej jadący samochód cię wyprzedził. Spotkaliśmy tam rodzinkę, z podobnymi odczuciami do nas. Pani - pewnie kierowca - nerwowo paliła papierosa. Reszta pstrykała zdjęcia. My nie paliliśmy, za to ja zabrałam się za fotorelację :) Góry, w dole jeziorko - pięknie i dziko. I pierwsze słit focie, bo wiadomo, na czym polega zmora każdego fotografa - nigdy go nie ma na zdjęciach. Ja mam na to prosty sposób i nikogo się nie trzeba prosić i można krytycznym okiem stwierdzić jak paszcza na zdjęciu wyszła :) Robienie sobie słit foci lustrzanką - osiągnęłam level zaawansowany (level master zdobędę, jak będę miała dłuższy obiektyw) :D




Z tego miejsca do pola namiotowego był już rzut kamieniem. Minęliśmy znak zjazdu na campground z informacją, że jest nadal "open" - ufff, połowa sukcesu. Potem nie wysiadając z auta załatwiliśmy formalności na wjeździe do parku - trzeba było pokazać przy budce, że mamy wykupioną przepustkę do parku (lub kupić jeśli by się jej nie miało). Potem jeszcze szybka wizyta w domku strażników leśnych - takich samych jak z Misia Yogi :D znaczy się w tych samych mundurach. Tam dostaliśmy info o pogodzie, o tym gdzie widziano niedźwiedzie, dostaliśmy mapkę i instrukcje jak sobie miejsce zająć i za nie zapłacić (każdy "jednodniowy" nocleg pod namiotem kosztował 20$, pieniądze wrzucało się do skrzynki przy  mapie parku w kopercie na której podawało się imię i nazwisko, numeru auta i które miejsce się zajęło i na ile dni ze stosowną opłatą  - u nas by to chyba nie wyszło ;)) I pierwsze moje zdziwienie - pamiętając jak wyglądają nasze polskie pola namiotowe, gdzie czasami namiotów jest brzydko mówiąc nasranych jeden obok drugiego, że szukając swojego trzeba się przeprawiać przez gąszcz linek i innych elementów, co 2 metry jest postawiony grill i prywatności za grosz... tak tu... tu aż się poczułam dziwnie i niepewnie, bo każde pojedyncze miejsce namiotowe przewidziane na maksymalnie 2 namioty i 6 osób zawierało kulturną ławeczkę ze stołem, miejsce na ognisko i... przestrzeń na której zmieściłoby się z 10 namiotów :) a no i nie można zapomnieć o specjalnej skrzynce na jedzenie. W której powinno być składowane i zabezpieczone przed misiami. Także na każdej ławeczce i w wielu innych miejscach wisiała sobie informacja przypominająca o tym, że znajdujemy się na misiowym terenie i żeby w żaden sposób nie zachęcać tych miłych zwierzątek do odwiedzania obozowisk, nie zbliżać się do nich, nie karmić i tym podobne :)


Pogoda była idealna na łazikowanie. Więc jak tylko rozstawiliśmy sobie "domek" zapakowaliśmy co trzeba do plecaka i wybraliśmy się na wycieczkę nad No Name Lake. Kolejna informacja, która pojawia się tu wszędzie dookoła - wysoce zalecane jest noszenie przy sobie sprawnego "spreja na misie" będącego butelką gazu pieprzowego, którego należy użyć w momencie kiedy miś podejdzie do was za blisko, lub zwyczajnie postanowi się na was rzucić. Jak to się potem dowiedzieliśmy szansa na taką sytuację i konieczność użycia takiego gazu jest mniejsza niż szansa bycia zabitym przez krowę. Ale o tym później. Tak czy inaczej z gazem takim się człowiek czuje dużo bezpieczniej i w razie "W" jest się czym bronić. Dodatkowo wyposażeni byliśmy w dzwonki na misie - dzwonki zostały spacyfikowane po około 30 minutach marszu, bo się zwyczajnie nie dało wytrzymać. Człowiek się więc musiał sporo nagadać podczas tej wycieczki, bo kolejnym sposobem na misie i inną zwierzynę jest dosyć głośna rozmowa, szczególnie wskazana przy gęściej zarośniętych fragmentach lasu.

Nasze obozowisko było malowniczo położone nad Pray Lake z widokiem na trzy szczyty, z których centralny wyglądał jakby ktoś wybudował na nim zamek Draculi :) Pierwsze zetknięcie się z naturą - wiewiórki i świstaki - wszędzie :) Biegały po prostu wszędzie od namiotu do namiotu, zbierając co się da. Sprytne gryzonie pewnie dawno już wykminiły, że człowieki to sporo żarcia mają i często je upuszczają na ziemię. Zaraz za mostkiem pierwsze kwiaty, których nigdy wcześniej nie widziałam - jeden gatunek mi się bardzo spodobał i dość często go potem widziałam - zwą go  Indian Paintbrush - dla mnie wyglądał bardziej jak płomień niż pędzel, ale tak czy inaczej bardzo mi się ta roślinka podobała. Kolejna ciekawostka to krzaki malin wyglądające zupełnie inaczej niż "normalne" krzaki malin, znaleźliśmy tez coś co wyglądało jak prawdziwek i jagody, wszędzie były jagody.

Tu na wstępie zostaliśmy pozdrowieni przez jakąś parkę "beware of the delicious huckleberries"i mały zonk, co to są huckleberries? Była bajka o psie Huckleberry, ale, że o co chodzi... Okazało się że to nazwa na tutejsze czarne jagody, żadne tam blueberry, tylko huckleberry właśnie :) W sumie pies z kreskówki był niebieski jak jagody pewnie stąd to imię - ot i zagadka z dzieciństwa rozwiązana. Kolejna para tym razem starszych jegomościów wyjaśniła nam z rozbawieniem dlaczego to miejsce nazywa się Two Medicine - rosną tu dwa lekarstwa czerwone na zatwardzenie i niebieskie na sraczkę ;) Potem drogę przecinały nam świstaki - zwane przez nas wtedy susełami, bo nie byliśmy pewni co to za zwierzątka. Susełów było całkiem sporo, zaobserwowaliśmy też jakiegoś dużego ptaka drapieżnego, który niósł w szponach wiewiórkę :) Dzika przyroda :)







Las, krzaczory, kwiaty, strumienie, zwierzątka i góry dookoła - wszystko to, co tygrysy lubią najbardziej. Dotarliśmy nad jezioro, trasa była umiarkowana, szczęśliwie zaczęliśmy biegać jak tylko się zaaklimatyzowaliśmy w St Paul, dzięki temu nasza kondycja nieco podskoczyła do góry i daliśmy radę pokonać tą około 10 kilometrową trasę bez dramatycznej zadyszki. Widoczki bajeczne, jezioro zimne w przepięknym szmaragdowym kolorze. Po drugiej stronie jakaś pani postanowiła się wykąpać, jej towarzysz ewidentnie spękał. Stwierdziliśmy, że pani testuje swojego chłopaka w dziczy :) My ograniczyliśmy się do moczenia stóp. Dzika przyroda zaatakowała. Tylko pół metra od miejsca w którym sobie usiedliśmy wyskoczyła mała wiewiórka, obżerająca owoce z krzaka. Udało się jej cyknąć kilka fotek (w tym kilka ostrych). W drodze powrotnej na fotkę załapał się też suseł - świstak znaczy się. Pozował bardzo dzielnie. Na miejscu cyknęłam jeszcze jedną fotkę naszego obozowiska, potem powędrowaliśmy nad jezioro napawać się widoczkami. 






Zapomniałam wcześniej napisać o rzeczy niesamowitej, którą tylko tu zaobserwowaliśmy, a dokładniej poczuliśmy. Powietrze - powietrze ma tu słodkawy zapach, długo nie mogliśmy dojść co to za zapach, ostatecznie się okazało, że tak pachnie żywica z drzew iglastych. I ten zapach unosił się tu przez cały czas :) Wieczorne obserwacje jeziora skończyły się dość brutalnie. Na początku zachwycałam się chmurami, które sunęły po szczytach, schodziły coraz niżej. Chwilę później szybko się nauczyłam co to znaczy... deszcz idzie :) Przyszedł szybko i trzeba było się schować :) O ile dobrze pamiętam padło na nasze auto. Już na początku naszego pobytu tu auto zaczęłam nazywać Mamutem - z uwago na jego gabaryty. Trzeba przyznać, że podczas tych wakacji bardzo je doceniłam i polubiłam Mamuta, chociaż jeździ mi się nim dalej nie do końca pewnie. Ale to pewnie z czasem przejdzie. No i pierwsza noc pod namiotem w Glacier. Bear Spray w namiocie, latarka, jak najmniej przepoconych ciuchów przy sobie jak się da, żadnego podjadania poza autem i ławeczką. W nocy mocno wiało, jeśli dobrze pamiętam, to też nieźle lało, chyba nawet burza była. I nagle ten dźwięk!!! Serce mi na chwilę stanęło, już obmyślałam plan jak się szybko ewakuować z namiotu do samochodu uciekając przed niedźwiedziem. A co się okazało? To nie niedźwiedź grasował przy namiocie, tylko mój ukochany mąż sobie chrapał w najlepsze... myślałam, że go zamorduję. Po tym spało mi się już jakoś lepiej.



Poranek pochmurny i nieco deszczowy. Pozbieraliśmy się dość szybko, porobiłam kilka fotek mokrej przyrody, w ramach ciekawostek zrobiłam też fotę campera, którymi się tubylcy poruszają. Na oko większe niż moje stare mieszkanie, opcje full wypas, prysznic, kuchenka, telewizor... Nie mam tylko pojęcia jak oni jeżdżą tymi bydlakami po takich krętych drogach jak mijaliśmy na wjeździe, chociaż może nie jeżdżą, bo się okazało, że jakbyśmy nadłożyli nieco więcej kilometrów to traumatyczna trasa wzdłuż przepaści mogłaby być ominięta.




Podjechaliśmy do rangerów zobaczyć jak sprawy się z pogodą mają i czy mają jakieś pomysły, gdzie by można było się wybrać na wycieczkę w kiepską pogodę. Padło na wodospady St Mary. Trzeba było się tam przejechać około godzinki, wtedy też po drodze łaziły nam bez pardonu wspomniane wcześniej krowy. Tu na wstępie mieliśmy farta z miejscem parkingowym, bo było pełno ale udało nam się jedno przyatakować. Pierwszy wodospad i rzeczka płynąca przez "rozłupane" na pół skały zaraz przy drodze, żeby nie trzeba było daleko chodzić. Amerykanie są w tej kwestii bardzo praktyczni, a już szczyt lenistwa osiągnęli w Yellowstone do którego jeszcze dojdziemy. Kolejny wodospad na trasie był nieco dalej - tak z pół godzinki z buta - matko z buta trzeba było iść :)
Tutaj jeszcze na wstępie ogłoszenie na słupie - uwaga widziano niedźwiedzia w okolicy. I od razu pojawia się myśl w głowie - iść dalej, czy nie iść. Ale stwierdziliśmy, że misie nie lubią takich tłumów, jak te które waliły do kolejnego wodospadu zwanego Baring Falls. Pomijam, że po drodze minęliśmy coś co u nas na pewno zostałoby nazwane wodospadem i koniecznie z nadanym imieniem i oznakowane na mapie - tu im się nie chciało, dużo twego mają :)







Tutaj większość ludzi zawracała. My oczywiście pomaszerowaliśmy dalej. Zatrzymaliśmy się, żeby popatrzeć sobie na St Mary Lake i na ukryte w chmurach szczyty gór. Potem dalej nad - o jakże oryginalnie nazwane St Mary Falls :) Bardzo ładne miejsce, woda miała niesamowity ciemnoturkusowy kolor. Niedźwiedzi nie spotkaliśmy, za to po drodze minęliśmy pana, który bardzo często wiązał sznurówki - z pewnością, żebyśmy go wyprzedzili i żeby mógł iść za nami i żeby misie nas pierwszych zjadły a nie jego ;)






Potem droga wyraźnie szła bardziej pod górę. Ostatnie na liście były Virginia Falls. Tu mieliśmy mały problem, bo po drodze minęliśmy jeszcze 3 całkiem spore wodospady bez żadnej nazwy i tabliczki i nie byliśmy pewni, czy to już to co mieliśmy zobaczyć, czy nie :) Ostatecznie Virginia okazała się wodospadem wysokim jak po zbóju, zdecydowanie robiła wrażenie. Dodatkowo odrobinę nas skropiła przy niemałej pomocy wiatru roznoszącego bryzę. Zdążyłam sobie zmoczyć dupsko podczas stania tyłem do niej przez jakieś 15 sekund potrzebnych na zrobienie kilku zdjęć.

W drodze powrotnej zaobserwowaliśmy zaawansowane stadium debilizmu - czyli jak ludzka głupota prowadzi do sytuacji, z których możesz nie wyjść cało. Na niższym "nienazwanym" wodospadzie jakaś parka postanowiła zrobić sobie słit focie, tylko trzeba było nieco zboczyć ze ścieżki. W zasadzie to całkiem mocno zboczyć, przeleźć po mokrych kamieniach, wspiąć się po nich na wyższy taras, ominąć kilka gałęzi... Postanowiliśmy tak na w razie czego nie patrzeć czy któryś z nich się brzydko mówiąc spierdoli i zabije. Po drodze mijaliśmy jeszcze kilka osób podobnie jak my zastanawiających się czy już dotarli do Virginii, kierowaliśmy ich dalej. Tuż przy jeziorze spotkaliśmy pana z Kolumbii, który był bardzo zaniepokojony znakiem o misiach. Uspokoiliśmy go, że żadnego nie widzieliśmy po drodze i że dzikie tłumy tu dziś łażą, więc nie ma szans na spotkanie z tym stworem. Pan był bardzo zainteresowany naszym akcentem "- skąd jesteście? - z Polski - Holland? - nie, Holland, tylko Poland - a to od Wałęsy?" ciekawe, że kojarzył nawet nazwisko z naszym krajem :)






Kolejny dzień niestety nie przyniósł poprawy w pogodzie. Schroniliśmy się do tutejszego sklepiku mieszczącego się w ponad stuletnim budynku, wybudowanym tu na samym początku ustanowienia tu Parku Narodowego. Tuż przed, zaraz obok pana szykującego katering dla jakiejś grupy, uwijał się suseł, miałam go na wyciągnięcie ręki :D W środku natomiast oprócz różnych niekoniecznie zdrowych rzeczy do jedzenia, można było kupić sobie pamiątki wszelakie - kilka zakupionych przez nas prezentów oczywiście stąd pochodzi. Hehe mieli też dyspozytor do zdrowia i many (grający pewnie wiedzą o co chodzi) :)







Po ogrzaniu się gorącą, poranną herbatą podjęliśmy próbę przejścia się po okolicy. Jednak szybko stwierdziliśmy, że nie ma to najmniejszego sensu. Skutecznie przemoczyłam sobie moje nieprzemakalne buty. Aparatu nawet nie wyciągałam. Dodatkowo prognoza nie zapowiadała niczego dobrego. Szybki rzut oka na internet i widok na lepszą aurę w Yellowstone i decyzja - no to jedźmy tam, bo tu ma lać do czwartku przyszłego tygodnia. No i się pozbieraliśmy jeszcze tego samego dnia. Generowanie chaosu mamy chyba we krwi. Tym razem poziom chaosu w samochodzie osiągnął level master. Mokry namiot rozłożyliśmy na tylnym siedzeniu. Reszta gratów wylądowała w aucie w sposób niemal losowy. Składanie namiotu podczas deszczu i dość niskiej temperatury nie należało do najprzyjemniejszych.... Ale Mamut dał radę, ogrzewanie zapuszczone, jeszcze daliśmy znać rangerom, że się zbieramy i w drogę. Do Yellowstone... :)


C.D.N.